Niewielkie państwo u wybrzeży Ameryki niegdyś było na ustach wszystkich, gdy świat przyglądał się Kryzysowi Kubańskiemu. Dziś mieszkańcy Kuby chcą naśladować ten wielki świat, który niegdyś ich władze chciały zniszczyć.
Internet już dawno przestał być medium równorzędnym telewizji, prasie czy radiu. I choć daleko mu jeszcze do wizji gibsonowskiej cyberprzestrzeni, z roku na rok ewoluuje coraz bardziej, rozpełza się po społeczeństwach, zakorzenia w ich strukturach i zrasta z nimi tak ściśle, że wiele osób oraz firm nie wyobraża sobie życia bez nieustannego dostępu do Sieci. Współczesny internet jest nie tylko nośnikiem informacji, jak inne media, stał się wirtualnym przedłużeniem rzeczywistości. Światem tak absorbującym, że ciągną do niego nawet ci, przed którymi zamknięto jego bramy.
Kuba. Niewielka wyspa, która chwile swojej największej sławy ma już dawno za sobą. Ten żywy relikt agresywnego komunizmu z roku na rok staje się coraz bardziej pokorny, ściślej współpracuje Zachodem, który jeszcze przed kilkudziesięciu laty był jego zaciekłym wrogiem. Dziś na wyspie bez problemu znajdziemy hotele i kafejki internetowe, w których mieszkaniec tak zwanych cywilizowanych krajów będzie mógł podpiąć się do internetu i zaspokoić swoją potrzebę cyfrowej obecności. Gdy turyści ze znudzeniem przeglądają zapełnione spamem skrzynki i reklamowe strumienie danych Facebooka, mieszkańcy wyspy mogą tylko oglądać prawdziwą Sieć zza brudnej witryny kawiarenki. Na krótką, godzinną sesję w internecie musieliby wydać całą swoją miesięczną pensję.
W tej cyfrowo wykluczonej pustce młodzi Kubańczycy potrafili się odnaleźć. Od 2001 roku skrzętnie rozbudowują własną, wyspową wersję internetu. SNet, uliczna sieć. Spina blisko 9 tysięcy hawańskich komputerów. Kable Ethernetu ciągnie się potajemnie po dachach domów i ulicach miasta, anteny Wi-Fi rozstawia się wtedy, gdy władza nie patrzy na ręce obywateli.
SNet nie jest prawdziwym internetem, lecz jego lokalną namiastką; znajdziemy w nim setki graczy grających w Call of Duty czy World of Warcraft. Czaty zapełniają się rozmówcami, mieszkańcy dzielą się zdjęciami, opowiadają dowcipy i organizują wydarzenia, które odbędą się w prawdziwym świecie. Postronny obserwator mógłby nie rozpoznać nawet, że to, na co patrzy, jest tylko marną kopią prawdziwej, nieskończonej Sieci.
Korzystanie z urządzeń Wi-Fi bez stosownej licencji jest na Kubie zabronione. Prawnie rzecz biorąc SNet jest rozbudowywany nielegalnie i władza, gdyby tylko chciała, mogłaby zlikwidować go i pozamykać wszystkich, którzy przyczynili się do rozbudowy ulicznego internetu. Jest tylko jeden mały szkopuł – zauważa 22 letni Antonio Broche Moreno. Rząd boi się SNetu. Przymyka na niego oko i godzi się na jego istnienie, dopóki użytkownicy nie łamią kubańskiego prawa.
SNet nie ma jednego zarządcy, jego rozwojem kieruje grupa administratorów-pasjonatów, dla których monitorowanie ulicznej sieci jest życiową pasją. Wewnątrz tego mikrointernetu panują surowe i proste zasady: żadnej pornografii, rozmów o polityce i linków do prawdziwego internetu. Ta prawdziwa Sieć z pewnością kusi Kubańczyków, lecz dla nich od dostępu do Facebooka, dziesiątek stron z nieprzydatnymi informacjami i całego internetowego bagna ważniejsze jest samo uczestnictwo w cyfrowym świecie. Możliwość kreowania treści, zabawy i rozmów ze znajomymi.
Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy wyspy przyklasnęliby z radością, gdyby SNet stał się nagle bramą do globalnej Sieci. Prawdopodobnie za jakiś czas tak właśnie się stanie i SNet straci swój unikalny charakter.
Telewizor, radio i prasa służą tylko do odbioru informacji. Sieć jest czymś więcej. Jest rozszerzeniem naszej rzeczywistości, narzędziem komunikacji, a nie komunikowania. SNet doskonale nam to uświadamia.