Niedawno, dzięki serwisowi OSnews, miałem okazję zapoznać się z tekstem autorstwa pana Tomasza Barbaszewskiego nt. piractwa na polskich uczelniach wyższych. Obraz przedstawiony w tym tekście nie jest pozytywny. Nie świadczy on dobrze o polskich uczelniach, ich pracownikach dydaktycznych, czy wreszcie o samych studentach. Do samego tekstu pana Barbaszewskiego mam jednak parę uwag krytycznych, którym zdecydowałem się poświęcić ten artykuł.
Jaka jest sytuacja?
Oczywiście piractwo jest powszechnym zjawiskiem. Ze wspomnianego tekstu wynika (a przynajmniej można to tak zinterpretować), że część winy za taki stan rzeczy leży po stronie pracowników dydaktycznych. Ci wymagają bowiem oddawania przez studentów różnych prac w postaci elektronicznej i używania takiego formatu, do którego niezbędne jest komercyjne oprogramowanie (w dodatku wcale nie takie tanie). Wprawdzie czasami (choć nie zawsze!) uczelnia umożliwia studentom dostęp do takiego oprogramowania, jednakże jest to raczej dostęp utrudniony.
Pracownicy dydaktyczni
Autor tekstu, do którego się odnoszę, konkluduje, że w efekcie tego studenci zdobywają potrzebne im oprogramowanie nielegalnie.
Cóż, analizując całą tę sprawę wyłącznie z punktu widzenia prawa trudno jest obwiniać za taki stan rzeczy pracowników dydaktycznych. W sytuacji, gdy uczelnia nie udostępnia studentom niezbędnego oprogramowania, można mówić co najwyżej o moralnej winie samej uczelni (choć i to jest mocno dyskusyjne!), czyli jej władz – które ze zdecydowaną większością pracowników dydaktycznych nie mają niczego wspólnego. Podkreślam – o winie moralnej, a nie prawnej. Tak się bowiem składa, że obwinianie uczelni o to, że student korzysta z nielegalnego oprogramowania, aby studiować jest dokładnie tak samo sensowne, jak obwinianie uczelni o to, że student dojeżdża na tę uczelnię pociągami na gapę, bo nie chce lub nie stać go na zakup biletu. Czy student architektury musi ukraść przybory do wykonywania makiet? Bo jeśli nie, to nie musi też kraść oprogramowania.
Żądanie przez pracowników dydaktycznych dostarczenia danych w “jedynie słusznym” formacie czasami się zdarza, nie przeczę. Sam się z tym również zetknąłem. Z moich obserwacji wynika jednak, że nie tyle jest to spowodowane sugerowanym przez autora wspomnianego tekstu udawaniem, że wszystko jest w porządku, ile raczej brakiem świadomości istnienia różnych formatów u niektórych pracowników dydaktycznych.
Znam profesora, który w swojej dziedzinie (mocno związanej z informatyką) jest jednym z najlepszych w naszym kraju fachowców. Jeśli chodzi o obsługę komputera, to jego zdolności odpowiadają mniej-więcej zdolnościom przysłowiowej pani Zosi z sekretariatu. Człowiekowi temu, pracującemu od wielu już lat pod systemem Windows, instalacja pewnego oprogramowania zajęła cztery godziny czasu. Ja od pięciu lat pracuję wyłącznie pod Linuksem, a system Windows znam bardzo słabo; instalacja tego samego oprogramowania zajęła mi 15 minut. Wyciągnięcie wniosków pozostawiam już Czytelnikom.
Wspomniany profesor zdaje sobie sprawę z tego, że oprogramowania kraść nie wolno. Jeśli wymaga on materiałów w formatach stosowanych w MS Office, to nie dlatego, że przymyka oko na piractwo, czy też nie przejmuje się sytuacją materialną studentów. Dzieje się tak dlatego, że człowiek ten niczego innego po prostu nie zna. Już krótka rozmowa z nim na temat komputerów i oprogramowania pozwala wyciągnąć wniosek, że dla niego komputer to Windows, edytor tekstu to Word itd.
A takich ludzi jest więcej… Można im oczywiście dostarczyć odpowiednie oprogramowanie (np. darmowego OpenOffice), ale nie jest to takie proste. Instalacją oprogramowania zajmują się pracownicy techniczni, a oni nie mają na to zbyt wiele czasu. Mają wiele innych obowiązków, a poza tym nikt ich w tym względzie nie naciska. A mogłyby nacisnąć władze uczelni…
Lecz zanim przejdę do tematu władz, napiszę jeszcze kilka słów o samych pracownikach dydaktycznych. Otóż faktem jest, że (na ogół) nie są to ludzie dobrze zaznajomieni z komputerami (inna sprawa to odpowiedź na pytanie, co to właściwie oznacza). Można tutaj zauważyć, że im człowiek jest starszy (co zazwyczaj wiąże się z wyższym stopniem naukowym), tym mniejszą wiedzę ma w tym zakresie – choć zdarzają się wyjątki.
(Tak swoją drogą, to jestem ciekaw, ilu moich studentów oceniło moją umiejętność obsługi komputera na poziomie wspomnianej “pani Zosi z sekretariatu” na podstawie obserwacji moich poczynań z systemem Windows… Gdyby tylko mogli mnie zobaczyć podczas pracy na Linuksie!)
Nie wiem, jakie są przeciętne umiejętności pracowników uniwersytetów. Osobiście jestem związany z politechniką i mogę powiedzieć, że niezwykle rzadko zdarzają się przypadki, w których ktoś nie potrafi samodzielnie zainstalować systemu operacyjnego (choć dotyczy to raczej pracowników młodszych wiekiem). Z odpowiednim skonfigurowaniem systemu jest już jednak zdecydowanie gorzej…
Innymi słowy sytuacja wygląda podobnie, jak w przypadku większości prywatnych użytkowników komputerów osobistych.
Pozostaje zadać pytanie: czy tak powinno być? Moim zdaniem nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Tak się bowiem składa, że pracownicy dydaktyczni są po prostu… pracownikami dydaktycznymi. Dokładnie tak samo, jak np. pracownicy firmy zajmującej się reklamą są pracownikami tejże firmy. Skoro od takiego pracownika nie wymaga się, aby potrafił zainstalować, skonfigurować i administrować system operacyjny na komputerze, z którego korzysta, to dlaczego mielibyśmy wymagać tego samego od pracownika dydaktycznego uczelni? Czy CEO Microsoftu potrafią samodzielnie zainstalować i skonfigurować system Windows? Co do tego, że są dobrzy w zarządzaniu firmą, nie mam najmniejszych wątpliwości…
Wracając do tekstu pana Barbaszewskiego trudno jest mi nie skomentować pewnych sformułowań. Szczególnie wzburzyły mnie następujące słowa:
Już słyszę argumenty, że przecież nie ma żadnej możliwości sprawdzenia, że asystenci nie będą się bawić w policjantów (…).
Cóż mogę tutaj napisać? Chyba tylko to, że pracownicy dydaktyczni nie będą również sprawdzali, czy studenci nie ukradli przypadkiem samochodów, którymi przyjechali na zajęcia albo czy nie przyjechali na te zajęcia na gapę. Sarkazm jest oczywiście zamierzony.
Władze i studenci
A co z władzami uczelni? Cóż – jak to z władzami bywa, ich punkt widzenia na tę sprawę jest bardzo ograniczony. Kiedy robiłem doktorat, moim promotorem był jeden z prodziekanów wydziału, na którym studiowałem. W związku z tym wiem, ile miał on związanych z tą funkcją obowiązków. Władza wie tylko o tym, co się jej powie. Kiedy Ministerstwo powiedziało, że pracownicy dydaktyczni i naukowi nie mogą korzystać z nielegalnego oprogramowania, zostało to dopilnowane (w jaki sposób i na ile skutecznie to już osobny temat, aczkolwiek wcale nie było z tym tak źle). A kto ma powiedzieć władzy, że studenci mają tak utrudniony dostęp do oprogramowania komercyjnego?
Pracownicy dydaktyczni tego nie zrobią – bo albo “chowają głowę w piasek” (jak to sugeruje autor wspomnianego tekstu), albo najzwyczajniej w świecie się na tym nie znają na tyle, żeby baczniej zwrócić na to uwagę. Do tych władz mogliby się jeszcze zgłosić sami studenci (tak, szanowni studenci – macie taką możliwość! co więcej, są tacy pracownicy dydaktyczni, którzy bardzo chętnie słuchają Waszych uwag!). Jakoś jednak w ciągu 10 lat (5 lat studiów magisterskich, 5 lat studiów doktoranckich) nie słyszałem, aby studenci zgłosili się do dziekana w sprawie trudności związanych z dostępem do oprogramowania komercyjnego. Kiedy słucha się, na co narzekają studenci (kilka razy udało mi się paru studentów nakłonić do takich narzekań ;)), to pojawiają się różne tematy – ale o poruszanej tutaj kwestii oprogramowania komercyjnego jakoś nikt nie wspomina.
I tutaj właśnie, jak mi się wydaje, docieramy do bardzo ważnego problemu. Studenci, w ogromnej większości, nie skarżą się na problemy związane ze zdobyciem potrzebnego im oprogramowania. Osobiście się temu nie dziwię, bo doskonale zdaję sobie sprawę z przyczyn: takich problemów po prostu nie ma! Nie wiem, ilu z tych studentów, z którymi miałem okazję się zetknąć podczas moich 5-letnich studiów doktoranckich, posiadało legalne oprogramowanie, a ilu nielegalne. Jeśli jednak nic się nie zmieniło od czasów, kiedy sam byłem takim studentem, to zapewne wyniki ewentualnej ankiety byłyby podobne do tych, które przytoczono we wspomnianym tekście. Kiedy byłem studentem nie miałem najmniejszego problemu ze zdobyciem nielegalnego oprogramowania. Podejrzewam, że dziś jest o to jeszcze łatwiej (bo spadły ceny urządzeń archiwizujących oraz nośników danych).
Problem piractwa w ogólności
Napiszę to wprost, choć zdaję sobie sprawę, że w środowiskach FLOSS może to być niepopularny pogląd: uważam, że każdy człowiek ma prawo własności do tego, co sam wytworzy, a co się z tym wiąże, może podejmować decyzje o udostępnieniu efektów własnej pracy innym ludziom na takich zasadach, na jakich tylko zechce. Jeśli ktoś napisze książkę (np. taki skrypt dla studentów), albo program, i zażąda zapłaty za udostępnienie kopii tych dzieł, oraz zastrzeże, że nie wolno tych kopii dalej rozpowszechniać – to ma do tego prawo. Oczywiście każdy inny człowiek ma prawo nie kupować od niego tych dzieł – i nie korzystać z nich. Albo opracować własne, alternatywne dzieła, i upowszechniać je za darmo.
Prawo własności pozostaje jednak prawem własności – czy dotyczy przedmiotów materialnych (np. portfeli) czy niematerialnych (np. oprogramowania).
Problem z piractwem wiąże się ze specyfiką tego procederu. Żeby ukraść komuś portfel, trzeba się zdobyć na pewien wysiłek – trzeba wyjść z domu, zbliżyć się do obiektu kradzieży. Poza tym krzywda ofiar tego czynu jest bezpośrednio widoczna: człowiek, któremu ukradziono portfel, nie będzie szczęśliwy i zadowolony czy choćby tylko obojętny. W dodatku przeciętny człowiek potrafi sobie wyobrazić co by się stało, gdyby ukradziono mu portfel. Dla większości ludzi są to skuteczne bariery i dlatego większość z nas nie jest kieszonkowcami.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa pirackiego oprogramowania. Można to robić we własnym domu, kiedy nikt nie widzi (a więc nie może nas za to potępić). Poza tym skutki tego procederu nie są dla nas bezpośrednio widoczne – kto się przejmuje tym, że programista, którego nigdy na oczy nie widział, zarobi mniej? A ilu użytkowników komputerów jest równocześnie programistami, sprzedającymi efekty swojej pracy i potrafiącymi sobie wyobrazić skutki piractwa własnych programów?
Z tego powodu wśród ludzi jest zdecydowanie więcej “piratów komputerowych” niż kieszonkowców. I to nie tylko wśród studentów – ale w ogóle. Dlatego też temat piractwa na polskich uczelniach powinien być traktowany jako część większej całości. Problemem nie jest to, że na polskich uczelniach występuje zjawisko piractwa, czy to wśród studentów, czy to wśród pracowników dydaktycznych. Problemem jest to, że na polskich uczelniach można spotkać takich samych ludzi, jak wszędzie indziej, a piractwo jest powszechne w społeczeństwie.