Carla Schroder pisze z przymrużeniem oka w blogu: “Przez Linuksa ostatnio ledwo palcem ruszam i z tego powodu cierpi też moje zdrowie. Rzadko skaczę w górę i w dół w porywach złości, nie muszę też jeździć do sklepu by kupować oprogramowanie.”
Nie korzystam również z dobrodziejstwa ćwiczeń jak na aerobiku, bo nie spędzam godzin telefonując do pomocy technicznej, głęboko oddychając i z podwyższonym tętnem. Rzadko też wykonuję naprawy na miejscu. Nie opuszczam nawet fotela, bo loguję się i wykonuję naprawy oraz czynności administracyjne prosto z domu. Mam nawet swoją małą grupkę użytkowników Windows (samych bliskich, którzy zresztą sowicie mnie przekupują) z ustawionym połączeniem VNC przez SSH, Cygwin/SSH lub rdesktop. I tylko ja mam hasła, muhaha.
Jest taka historia, krążąca od zawsze po Sieci, o małym serwerze skrytym gdzieś w zaciszu – jakimś serwerze wydruków czy plików – pracującym cicho przez lata, o którym nikt nie pamięta. Jest odkrywany w różnych okolicznościach zależnych od opowiadającego – czasem przy przebudowie, czasem przy przenosinach w biurze, a czasem jest to nowa sprzątaczka wypróbowująca klucze i odkrywająca tajemnicze zamknięte drzwi, o których nikt nic nie wie.
Mam skłonność wierzyć, że jest to prawdziwa historia, a może nawet kilka prawdziwych historii, ponieważ sama doświadczyłam czegoś podobnego. Około 2002 roku miałam małą fuchę – umowę z budowniczym na instalację serwerów w jego nowych domach. Były to serwery bazujące na Red Hat do udostępniania plików, drukarek, współdzielenia połączenia internetowego, z firewallem i innymi typowymi rzeczami dla domowej sieci. Po prostu włączać swojego PC z Linuksem czy Windows i działać.
Zapomniałam już specyfikację sprzętową, były to po prostu miłe i niewielkie midi-towery zbudowane w lokalnym sklepie komputerowym. Częścią umowy była prowadzona przeze mnie kilkuletnia opieka. Ale wyprowadziłam się i przekazałam wszystkich moich starych klientów innemu, znajomemu specjaliście.
Któregoś dnia zadzwonił do mnie jeden z dawnych klientów, nadal używający oryginalnej maszyny w jej oryginalnej konfiguracji. Najwyraźniej mój zastępca też zbyt długo tam nie siedział. Maszyna pilnie potrzebowała aktualizacji oprogramowania i gdyby nie awaria zasilacza pewnie pracowałaby nadal. Tylko sobie wyobraźcie, przez tyle lat wszystko to działało dobrze i bez restartów.
A ja nadal nie muszę z tego powodu opuszczać fotela, mimo że mieszkam 300 mil dalej. Zamawiam tylko nowy komputer z tego samego sklepu, dostarczą go i zainstalują, a potem będę mieć ustawioną zdalną administrację przez SSH. Mój klient uważa, że powinnam bardziej uważać na nową maszynę niż w przypadku starej.
No i masz – Linux nie służy zdrowiu. Ale jest z kolei bardzo dobry na spokój ducha.
Tłumaczone z angielskiego oryginału.
(wiktorw)
Dodaj komentarz