Biuro informacyjne Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych (DoD) pracuje nad memorandum, które dotyczy kwestii stosowania programów na wolnych licencjach. Będzie to rozwinięcie zasad opisanych w dokumentach z 2003 i 2004 roku, a ma się ukazać na początku listopada tego roku.
Już wcześniej oprogramowanie Open Source było wewnętrznie dopuszczone na równych zasadach, co oprogramowanie “komercyjne” (tzn. własnościowe). Teraz Departament ma sprecyzować, że formalnie należy ono do kategorii… COTS (commercial off-the-shelf), ponieważ spełnia jego lokalną definicję przyjętą przez Departament — oprogramowanie, które jest do kupienia, wynajmu lub publicznie dostępne, z którego może korzystać także rząd.
Daniel Risacher, który zajmuje się rozwijaniem dokumentu, poinformował, że zgodnie z regulacją z 2003 r. DoD nie dopuszcza używania oprogramowania shareware i freeware, ponieważ “rząd nie ma dostępu do oryginalnego kodu źródłowego i nie ma właściciela, który mógłby dokonać takich napraw w imieniu Rządu”.
Trzeba przyznać, że zarówno w notatce z serwisu CGN, z którego zaczerpnąłem tę informacje, wypowiedziach przedstawiciela DoD jak i zasadach Departamentu Obrony widać poważne nieścisłości wynikających z tradycyjnego nazewnictwa, a zarazem powierzchownego rozumienia właściwości różnego typu oprogramowania.
Freeware czy shareware od tradycyjnego oprogramowania kupnego “z półki” różni się przecież praktycznie tylko sposobem płatności: pierwsze jest całkiem bezpłatne, drugie jest płatne po jakimś czasie używania (z prawem swobodnej dystrybucji), a trzecie — płatne od razu, jednak zawsze ma jakiegoś autora/właściciela, który nie daje użytkownikowi prawa wglądu, modyfikacji ani dalszego rozpowszechniania zmienionego kodu. FLOSS (zapewne w tym ogólnym sensie w tekście występuje Open Source) oczywiście także zawsze ma jakiegoś właściciela — kod nie pisze się przecież sam! — ale nie ma jednej określonej formy płatności lub jej braku, za to zapewnia zasadnicze prawa użytkownika do kodu.
Jak widać twórcy freeware i shareware są w jawnie absurdalny sposób szykanowani przez DoD, zwłaszcza, że ta sama osoba lub firma może sprzedawać jedne programy jako własnościowe COTS lub shareware, a inne rozpowszechniać jako freeware.
Pod względem rozumienia istoty rzeczy, a przynajmniej przyjmowania definicji, jest więc bardzo źle, jednak przedstawiciel Departamentu przynajmniej dostrzega konsekwencje. Wie, że FLOSS zapewnia możliwość aktualizacji (np. aplikowanie łatek bezpieczeństwa) bez czekania na dostawcę i powoduje mniejsze problemy z zakończeniem współpracy z dostawcami. Uważa też, że obiecuje ono szybsze prototypowanie i sądzi, że jeśli oprogramowanie pisane wewnętrznie dla DoD będzie dostępne na wolnych licencjach, to można wynajmować zewnętrzne podmioty do ich naprawy, co ma obniżać koszta obsługi tego oprogramowania.
Dziwne sformułowanie pojawia się jednak na końcu artykułu. Risacher stwierdził podobno, że Open Source zazwyczaj miewa (“tends to have”) mniej ograniczeń niż oprogramowanie własnościowe — to sugeruje, że czasem ma ich więcej, czego nie sposób sobie nawet wyobrazić zakładając, że chodzi o licencjonowanie. Dalej jednak następuje dosłowny cytat, który jest już zupełnie jednoznaczny i zrozumiały:
Mamy mnóstwo przykładów ograniczeń w licencjach dla końcowych użytkowników, które nie pozwalają DOD robić tego, co by chciało. To powoduje problemy.
Wniosek pierwszy: w rzeczywistości to nie sposób płatności jest najważniejszy (choć paradoksalnie wewnętrzne reguły Departamentu Obrony rozróżniają oprogramowanie głównie po tym). A pod względem licencjonowania zarówno własnościowe COTS, freeware jak i shareware z założenia są bardziej ograniczające niż FLOSS.
Wniosek drugi: dobrze, że instytucje i dziennikarze starają się poważnie zajmować kwestiami związanymi z FLOSS, jednak na razie tłumaczenie nawet teoretycznie prostych doniesień prasowych na ten temat wymaga czujności i bardziej przypomina dociekania hermeneutyczne niż streszczenie…
Dodaj komentarz